Małgorzata Sobańska na medalu i koszulce 32. Półmaratonu Signify Piła!
Wizerunek Małgorzaty Sobańskiej, aktualnej rekordzistki Polski w maratonie będzie w tym roku zdobił medal 32. Półmaratonu Signify Piła. Organizatorzy od 18 lat poprzez trofeum przypominają wybitnych polskich maratończyków i maratonki. Małgorzata Sobańska jest jedną z dwóch najlepszych polski specjalistek od dystansu maratońskiego. Jej wynik 2:26:08 już od 28 lat figuruje na rekordowej liście.
Dziś, na nieco ponad miesiąc przed półmaratonem w Pile publikujemy wywiad z Małgorzatą Sobańską przeprowadzony 14 lipca 2023r.
W 1993 roku w wywiadzie, którego udzieliłaś dziennikarzowi czasopisma „Lekkoatletyka” wypowiedziałaś niewiarygodne słowa – „nie lubiłam biegać”. Jak to możliwe, że czołowa maratonka świata przełomu wieków, która ma na koncie zwycięstwo w Maratonie Londyńskim nie lubiła biegać?
W szkole podstawowej trafiłam do klasy sportowej. Wcześniej uprawiałam gimnastykę co przyczyniło się do znacznego podniesienia stopnia mojej sprawności. Mięśnie brzucha i ogólnie aparat ruchu już na wejściu do biegania miałem bardzo silne. W pewnym momencie robiono nabór do klasy lekkoatletycznej na podstawie wyników osiąganych w biegu na 60 metrów i skoku w dal. Nie wyróżniałam się szczególnie na tle innych dziewczyn. W 7 klasie zaczął mnie prowadzić mój pierwszy trener Stanisław Szudrowicz (brązowy medalista mistrzostw Europy ’71 w skoku w dal). Bardzo irytujący był jego sposób zwracania się do nietrenujących systematycznie zawodników. Do tych, którzy trenowali zwracał się po imieniu i był zdecydowanie bardziej przyjazny. Do mnie i do osób mniej albo wcale zaangażowanych był bardzo formalny i zasadniczy. Przełom nastąpił kiedy w biegu im Bronisława Szwarca dookoła szkoły zajęłam drugie miejsce. Wówczas trener Szudrowicz zwrócił na mnie uwagę. Kiedy zaczęliśmy startować w sztafetach 10x800m okazało się, że wyprowadzam nasz skład na prowadzenie i jestem najszybsza!
I to był ten moment przełomowy kiedy sport Cię wciągnął?
Nie, nie, tamte małe sukcesy bazowały na talencie i rozwoju fizycznym. Dopiero kiedy byłam juniorką młodszą doszłam do wniosku, że nie trenując nie pójdę do przodu. Ale jeszcze w 8 klasie płakałam u pani dyrektor na dywaniku, że ja trenować nie będę! Bo to jest nudne, żmudne i ciężkie. Poza tym niezbyt przychylni pomysłowi zostania biegaczką byli moi rodzice, którzy twierdzili, że to nie jest sport dla kobiet, że jest za ciężki i zarezerwowany dla mężczyzn. Moja Mama przez całą moją karierę maratońską składała w kościele intencję za szczęśliwe ukończenie maratonu Gosi. Dzięki temu wszyscy w okolicy wiedzieli gdzie i kiedy biegnę maraton!
To jak zawodniczka broniąca się przed biegami długimi trafiła do maratonu?
Wyniki, które uzyskiwałam na bieżni w biegu na 10000m zupełnie mnie nie satysfakcjonowały. „Dycha” na bieżni była dla mnie ciężka ze względu na te 25 kółek. Sądzę, że zwyczajnie się do tego nie nadawałam. Do maratonu bardzo mocno namawiał mnie ówczesny trener Edward Motyl. Nie chciałam o tym słyszeć. Któregoś razu Bogusław Mamiński załatwił mi start we Włoszech. Najpierw startowałam na „piątkę” gdzieś na Sycylii, a później wysłał mnie na bieg złożony z kilku etapów. Sądziłam, że to będą jakieś dystanse pięcio, maksymalnie dziesięciokilometrowe. A tam codziennie ścigałyśmy się na co najmniej „piętnastkę”. I ja to wygrałam! Mało tego, wygrałam każdy z pięciu etapów! Trzeba dodać, że tam biegały czołowe, włoskie zawodniczki. Ich zdziwienie było ogromne! Fantastycznym było spotkanie z Gelindo Bordinem, mistrzem olimpijskim w maratonie z Seulu. Wówczas uprawiał sport już raczej dla siebie i każdy z etapów przebiegł ze mną bardzo mnie wspierając. To było naprawdę miłe.
I to był punkt zwrotny, który ostatecznie przekonał Cię, że być może maraton nie będzie aż taki straszny?
Dokładnie tak. Na zakończeniu spotkałam dyrektora maratonu w Carpi. Porozmawialiśmy o moim ewentualnym starcie tamże i od razu ustaliliśmy szczegóły i tak otrzymałam zaproszenie na mój debiut. Ale start w etapówce we Franciacorcie kosztował mnie bardzo dużo. Mówiąc kolokwialnie, strasznie się zajechałam. Pojechałam do Szklarskiej, ale tam na dzień dobry się rozchorowałam. Wybrakowany trening i brak czasu nie nastrajał optymistycznie. Tym bardziej, że maraton odbywał się dokładnie miesiąc od startu w etapówce! Poza tym ja wciąż nie wiedziałam jak maraton biegać. Dużo mi pomogła wówczas Lidka Camberg, która podpowiedziała mi krok po kroku co mam robić. Właściwie przekazała mi podstawowe, maratońskie abecadło. Na trasie nic nie piłam. Nie miałam ze sobą zegarka. Nie wiedziałam po ile biegnę, ani która jestem.
Dosłownie czysty fun!
No nie wiem czy taki fun! (śmiech) Ostatnie 4km były bardzo ciężkie, ale skończyłam na 11 miejscu w 2:35:50. Wynik był na tyle dobry, że nie miałam problemu z dostaniem się na inne, już znacznie bardziej prestiżowe imprezy.
A czy Mistrzostwa Świata w Goeteborgu ’95 śnią Ci się po nocach? Zajęłaś tam najbardziej nielubiane, 4 miejsce.
Nie. Na pewno oczko wyżej byłoby wspaniałe, natomiast nie rozpamiętuję. Straciłam do brązowego medalu jedną minutę. No i nie był to pełny maraton, brakowało 400 metrów! Za wcześnie nas wypuścili ze stadionu, powinniśmy przebiec jeszcze jedno okrążenie.
Ale w perspektywie Twoich słów tuz po starcie to 4 miejsce było świetne! Wspominałaś, że spadłaś już na pozycje w okolicach 9-10!
Ja byłam zawodniczką, która zawsze goniła. Być może ta druga połówka nie była szybsza od pierwszej, natomiast byłam w tej drugiej części szybsza od innych. W Goteborgu również goniłam i do Włoszki, która była trzecia stratę stopniowo odrabiałam. Ale minuta na mecie świadczy, że nie było w ten dzień możliwości żebym była lepsza. Nawet gdyby nie brakowało tych wspomnianych czterystu metrów.
Który maraton z tych komercyjnych wspominasz najlepiej?
Ciężko jednoznacznie powiedzieć, ale fantastycznym maratonem jest Boston. Ja tam byłam druga. Atmosfera, która panuje w Bostonie jest absolutnie niesamowita. Na pewno miło wspominam maratony zwycięskie. Chociaż nie mam ich zbyt dużo na koncie. Oczywiście triumfem najbardziej wartościowym był Londyn w 1995 roku. Ponadto było jeszcze kilka innych wygranych maratonów jak dwukrotnie Kolonia, Toronto, Vancouver, czy pod koniec kariery Warszawa. Z tych największych maratonów stosując wartość wynikającą z zajętego miejsca poza zwycięskim Londynem i drugim miejscem w Bostonie, byłam też trzecia w Londynie i czwarta w Chicago kiedy ustanowiłam rekord Polski.
Czy ten rekordowy do dziś wynik, 2:26:08 w pełni Cię satysfakcjonuje?
Swojego rekordu Polski jako rekordu nawet nieszczególnie lubię. A to dlatego, że muszę się z niego wiecznie tłumaczyć. Wiadomo, że Wanda ma najlepszy wynik. I dla mnie właśnie 2:24:18 było zawsze najlepszym wynikiem. O swoim rekordzie dowiedziałam się dość późno, bo zdaje się, że zaczęły być one notowane na początku XXI wieku. Kiedyś nie było nawet takiego pojęcia jak rekord Polski w maratonie. Był najlepszy wynik, właśnie ze względu na różnorodność tras, na których dystans ten jest rozgrywany.
Czy uważasz, że można było biegać jeszcze szybciej?
Zdecydowanie. Na pewno było mnie na to stać. W 2000 roku byłam w niesamowitej formie. Uważałam, że stać mnie było nawet na wyniki rzędu 2:23. Poleciałam do Kolonii w zastępstwie maratonu olimpijskiego w Sydney, który mi odebrano. Nastawiałam się na bardzo szybkie bieganie. Chciałam udowodnić, że zasłużyłam na igrzyska. Maraton w Kolonii był tydzień po olimpijskim. W fatalnej pogodzie, zupełnie samotnie wygrałam w 2:28:42. Jestem pewna , że w Sydney było mnie stać na pierwszą szóstkę.
Ale jak to? Odebrali Ci start olimpijski?
To było bardzo przykre. Wyrzucili mnie z reprezentacji na igrzyska w Sydney. I to na półtora miesiąca przed startem! W roku olimpijskim na obozie w RPA nabawiłam się kontuzji rozcięgna podeszwowego. Ale miałam minimum kwalifikacyjne z poprzedniego roku z Berlina, 2:27:30 więc czułam, że mój start olimpijski jest niezagrożony. Włodarze w pewnym momencie wymyślili, że to minimum się nie liczy wbrew wcześniejszym ustaleniom. Zadziwiające, że nikt nie spojrzał na moje starty w imprezach mistrzowskich – 4 miejsce na MŚ i 11 na igrzyskach w Atlancie były co najmniej dobrymi występami. Najpierw zadecydowali, że powinnam pobiec maraton wiosną i potwierdzić, że na kwalifikację zasługuję, czyli zrobić minimum, które przecież miałam. Jeszcze większym absurdem jest zupełna zmiana koncepcji osób decyzyjnych. Wcześniej mieli do mnie wiecznie pretensje o to, że biegam maratony wiosną! Z resztą nie tylko do mnie, a do całej grupy czołowych maratończyków. A w przypadku Sydney sugestie były wręcz odwrotne. Miałam pobiec Londyn, ale kontuzja uziemiła mnie na jakiś czas. Z kontuzji zaczęłam stopniowo wychodzić i ostatecznie udało się ją w zupełności wyleczyć. Dostałam drugie ultimatum – jeśli na mistrzostwach Polski ustanowię rekord życiowy na 10000m to na igrzyska pojadę. Był to kolejny absurd, bo raz że MP były rozgrywane w kryzysowym 11 dniu po zjeździe z obozu w St Moritz, a dwa wynik na „dychę” nie miał w moim przypadku absolutnie żadnego przełożenia na późniejszy start w maratonie. Pobiegłam wolniej od życiówki i cóż… Wyleciałam ze składu na Sydney. Wyleciałam, bo przecież na półtora miesiąca przed IO w nim byłam.
Maratończycy z Twojego pokolenia chłodno wspominają zawsze relacje z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Zdaniem włodarzy, zawodnicy w tamtych latach przedkładali starty komercyjne nad reprezentowanie kraju na imprezach międzynarodowych.
Ale z czegoś musieliśmy żyć. Mimo wszystko uważam nasza, a przynajmniej moja polityka startowa była na tyle przemyślana i rozsądna, że takie uwagi były bezzasadne. Jeżeli jedynym profitem z wyjazdu na mistrzostwa świata do Edmonton w 2001 roku miał być jeden obóz wysokogórski to kompletnie wypaczało i sens przygotowań i mój budżet. A ja właściwie całą karierę finansowałam sama. A to już były przecież czasy gdzie do głosu doszły biegaczki z Kenii i Etiopii. Jeszcze dekadę wcześniej wyniki rzędu 2:30-2:32 dawały wysokie miejsca na niezłych maratonach. Na przełomie wieków ten poziom mocno się podniósł. Przychylnego klimatu dla polskiego maratonu nie pamiętam. Nawet prasa nas nie zauważała, albo wręcz dyskredytowała. Pamiętam kiedy po maratonie w Tokio gdzie zajęłam 6 miejsce kończąc w 2:27, jedna z gazet napisała, że Małgorzata Sobańska zajęła dopiero 6 miejsce… PZLA dopiero zauważyło mnie w naszym długodystansowym światku, kiedy zajęłam 3 miejsce w Berlinie w 2:29. Ale nic za tym zainteresowaniem nie szło. Poza tym czasy dla kobiet uprawiających maraton łatwymi nie były. Bo wciąż powszechnie uważano, że jest to dystans zarezerwowany dla mężczyzn. Któregoś razu usłyszałam od potencjalnego sponsora, z którym prowadziliśmy negocjacje, że gdybym uprawiała gimnastykę artystyczną, czy łyżwiarstwo figurowe to wzięliby to pod uwagę. Ale maraton w żadnym wypadku. Maratonka nie może reklamować produktów przeznaczonych dla kobiet. Obecnie z moimi wynikam 2:26-2:27 na świecie się nie istnieje. Mimo wszystko zawodnicy mają trochę lepiej w perspektywie szukania wsparcia. Bo na bieganie wciąż trwa boom.
Czekasz już 22 lata na pogromczynię Twojego rekordu Polski. Czy jesteś do niego przyzwyczajona? Ukłuje Cię ewentualna jego poprawa? Jest w obecnych czasach przewaga, którą dają buty z wkładką karbonową…
Absolutnie nie jestem do niego przywiązana. Będę zadowolona, że przestanę się w końcu z niego tłumaczyć. Niech martwi się Ola Lisowska, która ma duże szanse na ustanowienie nowego rekordu, albo niech zrobi to tak dobrze, że ostatecznie poprawi wynik Wandy! Na buty nie ma się co obrażać. Przed moim pokoleniem zawodniczki też biegały w trudniejszych warunkach, w gorszym sprzęcie i też mogłyby mieć do nas pretensje i mówić na zasadzie „gdybyśmy my miały to co one”. Zatem takie rozważania nie mają sensu.
Jak odnalazłaś się poza sportem? Bywa, że zawodnicy zwłaszcza Twojego formatu mają z tym duży problem.
Koniec kariery był bardzo łagodny. Sport był ważny, ale nie najważniejszy. W trakcie kariery założyłam rodzinę, urodziłam dwie córki więc to było priorytetem. Sport oprócz niewątpliwej pasji był przecież moim zawodem więc chociażby z tego tytułu był bardzo ważny. Ale z wiekiem coraz częściej zaczęły pojawiać się problemy z achillesami i różnymi mniej lub bardziej poważnymi urazami. Poza tym ja się naprawdę wybiegałam. Debiut w maratonie zaliczyłam w wieku 22 lat więc samego biegania maratonów wyszło 20 lat. Poza tym to miękkie lądowanie po karierze zawdzięczam prowadzeniu obozów biegowych dla amatorów. Dzięki temu przy tym sporcie byłam cały czas. Jeszcze pod koniec kariery Ci bardziej zaawansowani amatorzy pomagali mi w niektórych jednostkach treningowych. Początkowo obozy robiłam z Markiem Troniną, a później już sama. Bardzo często wybierałam lokalizacje, do których sama jeździłam jak na przykład Portugalia, czy Austria.
A kiedy porównujesz motorycznie Gosię Sobańską z maratońskich początków i Gosię z ostatnich maratonów to widzisz jakieś zasadnicze różnice i zmiany?
Oczywiście. W tych ostatnich startach wydolnościowo byłam świetna, oddechowo wszystko pracowało jak za najlepszych lat. Natomiast mięśniowo to było diametralnie coś innego. Mój układ ruchu nie wytrzymywał prędkości. W pewnym momencie rachunek zysków i strat zaczął przeważać na tą drugą szalę. Zarówno zdrowotnie jak i finansowo. Stwierdziłam, że za moment zacznę wydawać więcej na lekarzy i nie wiadomo jaki będzie tego efekt.
A jak oceniasz rozwój biegania w Polsce w świetle komfortu zawodniczki profesjonalnej? Ja po debiucie w Polsce na drugi maraton wybrałem Holandię i po jednym występie mając porównanie jakie warunki i otoczkę dostałem na zachodzie zdecydowanie wybierałem starty zagranicą.
Ja startowałam tylko zagranicą. Miałam nieporównywalnie wyższe gratyfikacje finansowe i doskonałą opiekę organizatorów. Dopiero pod koniec kariery pobiegłam w Maratonie Warszawskim. Ale Marek Tronina zapewniał nam fantastyczną opiekę. Wiadomo, że nagrody w takich maratonach jak Boston, czy Londyn były nieporównywalnie wyższe. Ale starania Marka i wprowadzenie zupełnie innych standardów bardzo docenialiśmy. Maraton Warszawski wspominam bardzo dobrze. Czułam się świetnie. Do tego stopnia, że nawet popędzałam pace makera, bo było mi za wolno.
Doskonale pamiętam tamten maraton. Chociażby ze względu na to, że dostałem propozycję bycia Twoim zającem na 2:30. Ale czułem się tak mocno, że postanowiłem mierzyć w 2:22-23. Efekt był taki, że Ty minęłaś metę w 2:31:20, a ja w 2:31:43… Za dwa miesiące Półmaraton w Pile, w którym zobaczymy Cię na medalu! Piłę wygrywałaś zarówno w półmaratonie jak i wówczas kiedy rozgrywano tam bieg na 15km. Jak odebrałaś propozycję umieszczenia Twojego wizerunku na medalu i koszulce?
Mieć swoją podobiznę na medalu, tak dużego biegu , jakim jest Półmaraton w Pile, to dla mnie spore wyróżnienie. Bardzo, ale to bardzo się cieszę, zwłaszcza, że będzie, to dla mnie sentymentalny powrót do miejsca – imprezy, gdzie rozpoczynałam swoją karierę w biegach ulicznych. Myślę, że będzie, to też takim przypomnieniem dla amatorów biegania, że była kiedyś taka zawodniczka, której raz po raz udawało się zajmować miejsca w czołówce najwiekszych maratonów na świecie .
Zatem widzimy się w Pile 3 września! Do zobaczenia i dziękuję za rozmowę!
Do zobaczenia, również dziękuję!
Rozmawiał Łukasz Panfil